Będzie dobrze...

Ten tekst postanowiłam napisać dopiero po 11 latach od kiedy po raz pierwszy zostałam mamą. Dlaczego właśnie dopiero teraz?  Podobno czas leczy rany, ale według mnie z biegiem lat możemy spojrzeć na pewne sprawy czy przeżycia z dystansem i wyrozumiałością, których być może nam kiedyś zabrakło.

Jak wyobrażałam sobie macierzyństwo? Zupełnie inaczej niż zafundował mi to los. Myślałam, że wysłuchałam już wszystkich kobiecych historii związanych z macierzyństwem. Podzieliłam sobie matki na parę grup: wojownicze amazonki, narzekające księżniczki, orędowniczki prawdy, oazy spokoju, histeryczki i propagandzistki utopii. Każda z tych grup matek opowiada historie związane z macierzyństwem w charakterystyczny dla siebie sposób i zgodny ze swoim charakterem oraz poglądami. Czy to źle? Absolutnie nie, a wręcz przeciwnie, gdyż świat dlatego właśnie jest taki piękny, bo różnimy się od siebie nie tylko uosobieniem, ale i podejściem do życia. 
Zanim urodziłam dziecko, będąc jeszcze w ciąży i wysłuchawszy historii wszystkich przedstawicielek powyższych grup, pomyślałam sobie: „No dziecko! Przybywaj! Jestem gotowa!” Z tą pozytywną myślą wyruszyłam na pierwszy w swoim życiu poród.
25.06.2009 roku o 1.47 w nocy, kiedy świat obiegła informacja o śmierci Michaela Jacksona, przyszła na świat piękna dziewczynka o śniadej cerze i bujnej czarnej czuprynie. Fizycznie kompletnie nie pasowała do nas obojga, jednak wkradła się mimochodem w nasze serca od pierwszej sekundy swojego życia.
Najgorsze były dla mnie pierwsze trzy miesiące. Nagle z niezależnej, pełnej energii i pomysłów studentki, stałam się więźniem swoich czterech ścian. Na domiar złego wszyscy dookoła patrzyli mi na ręce: czy aby na pewno dobrze przewijam tego dzieciaka? A ten krem odpowiedni jest dla niemowląt? Przykryć dziecku nóżki w 30-stopniowy upał? Jak płacze to dokarmiać mlekiem w proszku czy przepajać wodą? Oprócz pytań o egzystencje małego ludka, przychodzi jeszcze burza hormonalna. Co tak w ogóle z nami się dzieje? Prawda jest taka, że dzieje się z nami bardzo dużo. Tak wiele na raz, że same nie zdajemy sobie z tego sprawy, ile skomplikowanych procesów zachodzi w naszym organizmie.
 

Matka idealna- czyli kto? Przecież wszyscy wiedzą, że „Matka Polka” to kobieta doskonała która umie rozciągnąć dobę do 36 godzin, ugotować obiad, posprzątać, zrobić grę planszową handmade, ułożyć z dzieckiem puzzle składające się z 1000 kawałków, uprasować białe kołnierzyki i zawiązać kokardkę na warkoczyku. Mało tego, przy pierwszym dziecku wyjście na obiad ze znajomymi jest niczym wyprawa na szczyt G8. Walizka pełna: zabawek, śliniaków, słoiczków, pieluch, ubranek „na gdyby co” a widziałam nawet taką, która po przyjściu do restauracji szukała kontaktu, aby podłączyć podgrzewacz do mokrych chusteczek. Wszystko znam z autopsji, ale spokojnie. Przy trzecim dziecku brałam już tylko pieluchę w moją podręczną torebkę, a jak Rita narobiła w pieluchę, to nie biegałam po całym lokalu szukając przewijaka tylko podmywałam ją w umywalce. Gdy nie miałam butelki, po prostu posiłkowałam się łyżeczką lub kubeczkiem, a zabawką potrafiło być wszystko co tylko szeleściło, stukało lub było kolorowe i nadawało się do rozbrajania. Do pewnych rzeczy po prostu należy się przystosować lub zwyczajnie w świecie dorosnąć. Nikt z nas nie jest idealny, a im szybciej odpuścimy, tym mniej stracimy nerwów na niepotrzebne biczowanie się za to, że tym razem zapomniałyśmy wziąć ze sobą ulubionej zabawki dziecka. Stara zasada mówi: „Szczęśliwa mama, szczęśliwe dziecko”. Trochę to kolokwialne, ale niestety bardzo prawdziwe. Stres jest zupełnie niepotrzebny, gdyż rodzi napięcia pomiędzy partnerami co finalnie odbija się na samopoczuciu dziecka. Wiem, że łatwo się pisze, ponieważ z perspektywy lat wszystko wydaje się prostsze, ale wówczas- 11 lat temu zabrakło mi głosu rozsądku, który powiedziałby: „daj już spokój, cokolwiek byś nie zrobiła dla tego dziecka i tak ważna jest po prostu Twoja obecność”
Kochana mamo! Gdy już urodzisz, a Twoje dziecko w końcu zaśnie, daj sobie odrobinę czasu dla siebie. Zrób coś co sprawi Ci przyjemność i zapomnij o skrupulatnym pakowaniu torby na wyjście ze znajomymi, dobieraniu koloru skarpetek do bluzki malucha i rozpisywaniu diety. Pamiętaj, że po urodzeniu bobasa wiele przyjemności na które mogłaś sobie wcześniej pozwolić i tak siłą rzeczy zostanie Ci odebrane. W takim wypadku masz prawo zachować chociaż cząstkę siebie. Nie rób wielkiego problemu ze zwykłego wyjścia ze znajomymi, nie denerwuj się kiedy nie dotrzesz na czas i jeżeli odłożysz część obowiązków na następny dzień, to naprawdę nie będzie to koniec świata, a kula ziemska nadal będzie się kręcić z tą samą szybkością co wczoraj.
 
Baby blues, to nie to samo co depresja poporodowa.
 No właśnie… Temat głęboki i szeroki jak ocean, jednak nadal dużo osób myli poważną chorobę ze zwyczajnym baby blues. Co gorsza dużo kobiet straszy się depresją niczym potworem z Loch Ness. „Do Ciebie też przyjdzie, to więcej niż pewne” słyszałam. Jak się nie chce mieć depresji, to i tak się ją dostaje od samego bezsensowego gadania innych.
Zacznijmy jednak od początku.
Tak jak już wspomniałam wraz z narodzinami dziecka powinnaś wiedzieć, że Ty również rodzisz się na nowo. Twoje nawyki ulegną zmianie, Twoja przestrzeń osobista już nigdy nie będzie taka sama i przede wszystkim Ty sama już nigdy nie będziesz sobą sprzed dosłownie paru dni. To wszystko będzie dziwne i niestety mało zrozumiałe. Z jednej z strony będziesz najszczęśliwszą kobietą na świecie, a z drugiej strony w Twoim świecie zawita: bezsenność, płacz dziecka, rozbicie i smutek… Im szybciej zrozumiesz, że coś się skończyło, a coś nowego zaczęło tym łatwiej Ci będzie przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Im szybciej zamkniesz drzwi, tym szybciej pożegnasz się ze smutkiem i brakiem akceptacji. Będzie wydawało Ci się, że jesteś sama z tym całym grajdołkiem. Wszyscy dookoła bawią się, idą „na miasto”, pięknie wyglądają, a Ty jedna zostałaś w czterech ścianach z nawałem mleka w piersiach, brzuchem po pas i nie daj losie kolkami dziecka. Mogę Ci powiedzieć, że tylko tak Ci się wydaje J To szybko minie, bo nie ma nic bardziej przerażającego niż niewiedza co przyniesie kolejny dzień z małym człowiekiem na pokładzie. Jednak wraz z upływem dni, Twoje hormony się uspokoją, smutek minie, a Ty coraz sprawniej przewiniesz pieluchę, poznasz swoje dziecko i wkradniesz się w jego wnętrze. Ten proces nazwałam „pre-maternty” czyli wprawką do macierzyństwa. Każda książka ma przecież swój wstęp i Ty także nieświadomie piszesz początek swojej historii i odkrywasz nieznane Ci dotąd lądy. Historia lubi się powtarzać i przy kolejnym dziecku przejdziesz przez narodziny dziecka łagodniej. Pozostaną hormony, ale Twoje lądy i oceany będą już najprawdopodobniej odkryte, będziesz umiała zdefiniować samą siebie oraz potrzeby własnego dziecka.  „Świadomość wszystkich nas przemienia w tchórzy” pisał Szekspir, ale w tym wypadku owe procesy myślowe z którymi przyjdzie Ci się zderzyć na początku drogi zwanej macierzyństwem będą ewoluować i z czasem dodawać siły.
Nie pamiętam dokładnie co się ze mną działo, gdy 11 lat temu powitałam na świecie swoje pierwsze dziecko. Wiem jednak, że czułam się paskudnie: tak jakby ktoś odebrał mi cząstkę siebie i nagle zamienił ją na zupełnie coś innego. Podarował w prezencie i powiedział: „teraz sobie z tym poradź sama” Czy płakałam? Pewnie tak. Z bólu fizycznego i psychicznego. Jednak miałam w sobie na tyle nadziei, że wiedziałam iż po deszczu w końcu zaświeci słońce. Gdy miałam prawdziwe doły tłumaczyłam sobie: „Edyta, masz piękną zdrową córkę. Pomyśl o tych którzy nie mieli tyle szczęścia co Ty i teraz mierzą się z chorobą lub stratą”
W tej całej historii z macierzyństwem pozostaje jeszcze jeden wątek, a mianowicie depresja poporodowa. To już nie jest smutek, który ogarnia kobiety po narodzinach dziecka, tylko poważne zaburzenia nastroju z którymi często nie umieją sobie poradzić. Przede wszystkim tego typu zaburzenia nie są przejściowe. Nie będę się w tym temacie zbytnio rozwijać, gdyż nie jestem specjalistą ale uważam, że w takim przypadku koniecznie należy udać się do lekarza. Podejrzewam, że przyznanie się przed samą sobą, tym bardziej nam Polkom przychodzi z wielkim trudem, jednak pamiętajcie że stały nastrój przygnębienia i poczucia winy nie jest czymś normalnym. Najzwyczajniej w świecie nie zasługujecie na to, bo każda osoba: Ja jak i Ty poradzimy sobie w każdej, nawet najbardziej patowej sytuacji. Potrzebujecie tylko kogoś kto Wam uświadomi jak wiele potraficie J Pamiętaj! Nie ma recepty na udane macierzyństwo. Ty i to kim jesteś jest jedynym udanym przepisem na sukces. Ten macierzyński również!

Być jak Ania.

Do tego cyklu przymierzałam się od dosyć dawna, ale wraz z pachnącym bzem  i zapachem piwonii, postanowiłam porządnie do niego przysiąść. Dzisiaj moi Drodzy zabieram Was w niezwykłą podróż w głąb książek z naszego dzieciństwa. Niby wszystko o nich już wiemy, ale myślę że każdy zapamiętał je „po swojemu”. Dla każdego inny fragment danej książki będzie ważniejszy, gdyż po prostu nasze doświadczenia różnią się od siebie, a przecież lubimy bohaterów i ich przygody utożsamiać ze sobą, prawda?

„Jutro jest zawsze czyste, nieskalane żadnym błędem”- Lucy Maud Montgomery, „Ania z Zielonego Wzgórza”.

Ania Shirley to niewątpliwie moja ulubiona bohaterka. Niepokorny duch z marchewkowymi włosami, które nawet w pewnym momencie stały się zielone. Pamiętacie ten wątek w książce? Bohaterka kupiła farbę od przyjezdnego handlarza. Marzyła o kruczoczarnych włosach, a stały się zielonkawe i finalnie Ania musiała ściąć je na krótko. Która z nas nie miała za sobą eksperymentów z barwieniem włosów kolorową bibułą czy jednorazowymi saszetkami? Ja również idąc tym tropem kupiłam szampon koloryzujący, którego kolor miał wystarczyć na trzy mycia. Efekt? Kolor koniakowy został ze mną już na parę lat, a moja mama omal nie zaliczyła wczesnego zawału serca jak Mateusz- książkowy opiekun Ani z Zielonego Wzgórza. 

Z bohaterką tej książki utożsamiałam się w wielu aspektach. Po prostu w 100% chciałam być nią i przede wszystkim mieć swoją Dianę, którą mogłabym upić winem udającym sok z porzeczek. Mimo, iż Ania była sierotą i wątek poszukiwania miłości jest główną problematyką utworu, tak naprawdę między nami dzieciakami finalnie bohaterka miała wszystko: najlepszą przyjaciółkę, wyniki w nauce, kochających opiekunów, mnóstwo przygód oraz oczywiście swojego Gilberta. Ach ten Gilbert… Niby się nie lubili, ale od zawsze czuli do siebie miętę. Jak tu nie wierzyć w powiedzenie: „ kto się lubi, ten się czubi”?

"-Gilbercie- powiedziała, czując, jak oblewa ją rumieniec - chciałam ci bardzo podziękować za oddanie posady w szkole w Avonlea. Był to z twojej strony bardzo szlachetny gest... i chcę ci powiedzieć, że doceniam to, co zrobiłeś.
Gilbert szybko uścisną dłoń Ani.
-Nie było w tym nic niezwykłego, Aniu. Bardzo się cieszę, że mogłem ci wyświadczyć niewielką przysługę. Czy to oznacza, że w końcu będziemy przyjaciółmi? Czy chcesz mi przebaczyć mój dawny głupi żart?
(...)
-Przebaczyłam ci już wtedy, na przystani, chociaż jeszcze sobie tego nie uświadomiłam. Jaka ja wtedy byłam uparta! Od tamtej chwili... muszę ci się do czegoś przyznać... żałowałam, że się nie pogodziliśmy."

Po latach okazało się, że (jak widać na zdjęciach poniżej) mamy swoje zielone wzgórze. Próbuję jakoś wyperswadować swojej córce, że ma to, o czym marzyły kiedyś prawie wszystkie polskie dziewczynki, ale ona twierdzi, że brakuje jej jeszcze Gilberta i Maryli :) 

Choć ilością oryginalnych pomysłów Amelka na pewno wcale nie odstaje od książkowej Ani,  jednak jest to już zupełnie inny świat, który możemy pokazać naszym dzieciom tylko przy pomocy własnych wspomnień i książek. W głębi duszy liczę na to, że moje dzieci poczują odległe wzgórze Avonlea i mimo ipadów, TV i innych technologii zapragną choć w wyobraźni być w tamtym beztroskim świecie, pełnym poezji, zieleni i cudownego wariactwa rudowłosej dziewczynki. 

My dzieci żyjące w postkomunistycznej Polsce, nie mieliśmy tyle wolności i przywilejów co Ania. Bohaterka była dla mnie niczym zachodni, kolorowy ptak. Dziewczynką, której zostały wybaczone nawet największe przewinienia. Mój świat był niestety czarno-biały i ograniczony wymagającymi nauczycielami, wiecznie zapracowanymi rodzicami i naszymi codziennymi obowiązkami. Świat Ani był spokojny i sielski jak jej Zielone Wzgórze. Ach Aniu…

" Ładny?! Ani słowo ładny, ani piękny nie oddają uroku tego zakątka. Cudowny, bajecznie cudowny... To pierwsza rzecz, której nawet wyobraźnia nie zdoła upiększyć. Aż czuję przyjemny ból w dołku. Czy pan kiedyś odczuwał ból w dołku?"

Jako dziewczynka czytając tę książkę, byłam bardzo ciekawa jak to jest dorastać, zmieniać się tak jak Ania. Żałowałam, że nie mogę dojrzewać wraz z moją bohaterką w trakcie czytania lektury i przeżywać tego co ona.  Z chudej, piegowatej dosyć brzydkiej dziewczyny, wyrosła na piękną, pracowitą kobietę, która mimo wieku nie utraciła swojej wrażliwości na świat i nietuzinkowej wyobraźni.

Teraz wrzucam Wam parę ulubionych cytatów z książki, które skrzętnie zanotowałam w moim czerwonym pamiętniku i sięgam po nie często, gdy tylko myślami chcę powrócić w świat Avonlea.  Takich cytatów używam często wypisując na przykład kartki urodzinowe dla swoich przyjaciół i najbliższych. Znam ich na tyle dobrze, że do każdego staram się dopasować odpowiedni cytat z moich ulubionych książek. Uważam, że to o wiele lepsze niż wyszukiwanie gotowców w google lub wymyślanie życzeń na siłę  (a w kryteriach: jedna metafora, dwa epitety, oksymoron i gotowe) Podczas różnych uroczystości, ważnych wydarzeń, kompletowania i uzupełniania rodzinnych albumów lubię sięgać po literaturę i posiłkować się nią, bo uważam, że nie ma nic piękniejszego niż myśli wybitnych autorów zaklęte w słowa i przekazane kolejnym pokoleniom. 

„ W przyjaciołach powinniśmy szukać tego, co w nich najlepsze, i obdarzać ich tym, co w nas najlepsze. Wtedy przyjaźń będzie największym skarbem życia”. 

„Najgorsze jednak w wyobraźni jest to, że nadchodzi chwila, w której trzeba przerwać marzenie, a to bardzo boli”.

"Gdy czyta się różne smutne historie, łatwo jest sobie wyobrazić, że bohatersko stawiamy czoło trudnościom, znacznie trudniej jest poradzić sobie z nieszczęściem, które naprawdę nas dotyka".

"Przecież liczba błędów, które przypadają na jedną osobę, musi być jakoś ograniczona. W końcu zapas pomyłek przeznaczonych dla mnie się wyczerpie i nareszcie będę miała spokój. To bardzo pocieszająca myśl".

"Nikt nie może nikomu zabronić marzeń o idealnym świecie. A poza tym podążając własną drogą, prędzej czy później i tak każdy znajdzie się na zakręcie!"

"Me serce tylko przy Tobie umie się weselić i chyba jedynie śmierć może nas rozdzielić".

 

Powrót do przeszłości- fotografia analogowa.

„ Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło?” Zawsze uważałam, że te słowa absolutnie nie mają żadnego przełożenia na rzeczywistość. Jako mocno stąpająca po ziemi nowohucianka nie wierzyłam, że istnieją złe sytuacje, które mogą w jakikolwiek pozytywny sposób odmienić moje życie na lepsze. Aż tu nagle…. Zapukał do bram świata Pan o nazwie COVID-19… Chcąc, nie chcąc utknęliśmy w globalnym areszcie domowym; bez przyjaciół, bez spotkań, bez jakichkolwiek przejawów dotychczasowego trybu życia. 

Zaczęłam oczywiście od domowych porządków i planowania nowych artykułów na JKL. Kiedy ogarnęłam już całą chatę, wyczyściłam przy-podłogówki i generalnie sprawiłam, że moje życie wydawało się już na wskroś idealne, a test białej rękawiczki wypadł perfekcyjnie wtedy popadłam w monotonię. O ile jedni nie mają ze stanem dłuższego zamrożenia żadnego problemu ( na przykład mój Mąż) to ja absolutnie nie nadaję się do aresztu domowego.  Pierwszym etapem bezczynności był strach… Telefony przestały dzwonić, nie rozbrzmiewał już charakterytyczny dzwonek skrzynki mailowej, a ja nie szukałam jak zawsze po biurowych kątach pieczątki mojego Męża. Oczywiście cały czas robiłam zdjęcia. Myślę, że przez dwumiesięczny okres korona-wirusa zrobiłam więcej zdjęć moim dzieciom niż przez całe dotychczasowe ich życie… Ale ileż można?

Pewnego razu, gdy szukałam czegoś, ( zapewne mało istotnego ) w jednej z biurowych  szaf, znalazłam starego Zenita- E z 1980 roku. Wersja tego radzieckiego aparatu jest edycją limitowaną, wyprodukowaną z okazji olimpiady w Moskwie. Szacuje się, że od roku 1966 do 1986 wyprodukowano ich około 3 milionów. Ten jakże archaiczny sprzęt podarował mi kilka miesięcy wcześniej mój brat jako pamiątkę, która ponad 30 lat temu, podobno całkiem nieźle robiła mi foty z tetrowymi gatkami na czterech literach. 

Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że ten prezent był chyba jakąś formą zemsty mojego brata na mnie, gdyż włożenie kliszy do tego modelu aparatu i zrobienie nim zdjęć graniczyło z cudem. Na 6 wykorzystanych filmów w aparacie, zdjęcia wyszły tylko z jednej rolki… To co podejrzewałam, brutalnie potwierdziło się wówczas gdy skontaktowałam się z Panem sprzedającym aparaty analogowe. Po krótkim wstępie i nakreśleniu całej sytuacji miły, znający się na rzeczy człowiek odparł mi, że wszystko co nie nazywa się Zenith, będzie na pewno lepiej robiło zdjęcia… „Aha” pomyślałam. Z drugiej jednak strony to może dobrze, że przeszłam taki chrzest bojowy na samym początku. Skoro mimo tak wielu pertubacji nie poddałam się i nadal chciałam kontynuować przygodę z fotografią analogową  oznacza, że naprawdę mi się to spodobało i jestem typowym zodiakalnym koziorożcem. Miły Pan od aparatów analogowych z Hali Mirowskiej, który w związku z COVID-19 chwilowo przerzucił się na sprzedaż on-line zaproponował mi Olympusa OM-1. Ten model aparatu, zapewnie równie stary jak mój Zenith-E posiada już bateryjkę co oznacza, że nie musiałam zwijać ręcznie filmu… Luksus jednym słowem. 

Po jakimś czasie stwierdziłam, że fotografia analogowa tym bardziej starymi aparatami, to raczej zabawa dla miłośników martwiej natury. Zanim ręcznie nastawiłam czas naświetlania, przysłonę i oczywiście ostrość to moje dzieci były już w zupełnie innym miejscu kuli ziemskiej. Finalnie spaliłam zapewne mnóstwo kalorii biegając za szkrabami, a z 36 klatek filmu, takich nadających się do pokazania światu zostawała może połowa. Jedno jest pewne. Dzięki Olympusowi zahartowałam się i poznałam wszystkie tajniki fotografii od podstaw. Mało kto zdaje sobie sprawę trzymając w ręku nowoczesne automatyczne aparaty czym w ogóle jest czas naświetlania i przysłona… Postaram się wytłumaczyć w kilku zdaniach. Czas naświetlania to czas otwarcia migawki w którym naświetlany jest element światłoczuły.  Zasada jest prosta: im ciemniej tym czas naświetlania jest dłuższy np 1/30 ( jedna trzydziesta sekundy) a im jaśniej tym czasy naświetlania będą krótsze np 1/1000, 1/500 . Sprawa jest o tyle trudna, że podczas długiego czasu naświetlania każdy ruch zostanie odwzorowany na zdjęciu. Co to oznacza w praktyce? Że robiąc zdjęcia w ciemnych pomieszczeniach czy nocą ,najlepiej jest skorzystać ze statywu i samowyzwalacza. Przy długim czasie każdy nawet najmniejszy ruch spowoduje, że zdjęcie będzie rozmyte (chyba, że taki właśnie efekt chce się osiągnąć). 

Drugim bardzo ważnym parametrem jest przysłona. Kiedy ręcznie ją nastawiamy, można zauważyć jak zamyka się w aparacie podczas robienia zdjęć. Jeżeli ustawimy ją na poziomie np f/22 oznacza, że zamknie się prawie do końca wpuszczając tym samym mało światła do matrycy ( czy filmu w przypadku aparatu analogowego) .Posługując się taką wartością przysłony w aparacie sprawimy, że nasza głębia ostrości będzie duża czyli całe zdjęcie powinno być czytelne i wyraźne. ( stosowane raczej do fotografii krajobrazów) 

W przypadku kiedy chcemy zrobić piękny portret powinniśmy ustawić przysłonę np na poziomie f/2.8. To oznacza nic innego jak małą głębię ostrości- czyli jeden punkt na fotografii będzie ostry a reszta raczej rozmyta. To taka moja pigułka jeżeli chodzi o przysłonę i czas naświetlania. Nie będę więcej o tym pisać, gdyż nie chcę Was zanudzić szczegółami. 

Jeżeli macie jakikolwiek aparat, spróbujcie go ustawić na tryb manualny i pobawić się trochę różnymi ustawieniami. Najlepiej ułożyć sobie dany kadr i wypróbować różnych opcji dostępnych w Waszym aparacie. Ja tak robiłam na początku mojej drogi z fotografią. Dodatkowo operowałam światłem i sprawdzałam, jak sprzęt zachowuje się w różnych warunkach. 

Ważne, aby biorąc do ręki aparat analogowy pamiętać o jednej złotej zasadzie. Otóż każdy film do aparatu posiada tak zwane ISO ( czyli czułość) który jest oznaczony na rolce. Jak tylko założycie film, należy również ustawić w aparacie dokładnie taką samą wartość ISO jaką posiada klisza. Jeżeli film ma ISO 400, to ISO Waszego aparatu również powinno być ustawione na tej liczbie.

W każdym razie zdjęcia z Olympusa możecie podziwiać poniżej. Trochę się nabiegałam, ale dzięki niemu nabrałam sprawności w rękach i szybkości w działaniu :)


Teraz napiszę Wam od czego tak naprawdę powinniście zacząć, aby uniknąć moich błędów i zaoszczędzić trochę nerwów i pieniędzy. Jeżeli posiadacie  już jakieś aparaty z wymienną optyką, sprawdźcie jakiego rodzaju mocowanie obiektywów ma Wasz sprzęt. Może okazać się, że stare aparaty analogowe również takowe posiadają, a obiektywy które już macie, będą się świetnie nadawać się do fotografii analogowej. 

Ja na przykład od kilku lat w swoim zbiorze mam Canona EOS 1DX Mark II, do którego posiadam naprawdę bardzo dobrej jakości obiektywy Sigmy. Zupełnie przypadkiem rozmawiając z Maciejem Świętym (zapalonym fotografem i świetnym rysownikiem), którego poznałam podczas „domówki u Dowborów” dotarło do mnie, że stare aparaty analogowe Canona mają ten sam typ mocowanie EF obiektywów, co jego poprzednicy. W rezultacie znalazłam na Allegro analogowego Canona EOS 5 za 500 złotych. Gdybyście widzieli moją minę jak odebrałam paczkę z nowym nabytkiem… Uśmiechałam się sama do siebie, a z boku musiało to wyglądać naprawdę komicznie. Oczywiście wszystkie moje obiektywy pasują do analoga, a w praktyce oznacza to, że nie muszę już sama ustawiać ostrości, aparat posiada nawet kilka trybów fotografowania i bardzo dobry światłomierz oraz korektę ekspozycji, dzięki której łatwiej samemu ustawić czas naświetlania oraz przysłonę. 

O samej fotografii analogowej w moim odczuciu nie trzeba pisać za wiele. Wystarczy, że popatrzycie na moje zdjęcia. Mają one w sobie pewnego rodzaju tajemnicę, magię, której według mnie nie jest w stanie oddać żaden aparat cyfrowy. To właśnie jest uchwycenie danej chwili, piękny urywek z życia, zatrzymanie czasu…

Taki typ fotografii ma jeszcze jedną dużą zaletę. Mianowicie będziecie wiedzieli, że takie zdjęcia już na pewno wylądują w Waszym rodzinny albumie. Nie ma już żadnej wymówki, gdyż trzeba  po prostu wywołać film, aby zobaczyć efekt swojej pracy.

Fotografia analogowa ma dla mnie również wartość sentymentalną. Któż nie pamięta kolonii na których biegaliśmy z aparatami i wiedzieliśmy, że mamy tylko 36 klatek aby zapisać te dziesięć dni z dala od domu? Każde naciśnięcie spustu było wtedy na wagę złota. Uważam, że to właśnie takie, wydawałoby się prozaiczne rzeczy uczyły nas wówczas szacunku do rzeczy, uważności i roztropności.  

Jeżeli macie jakiekolwiek wątpliwości, czy zacząć swoją przygodę z fotografią analogową, to ja z pełną stanowczością twierdzam że warto. Teraz wiem, że to zajęcie, nowa pasja stała się moim remedium na strach i złe samopoczucie w tym trudnym okresie. Na własnej skórze przekonałam się, że faktycznie „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” Chociaż świat się zatrzymał, a skutki tego całego bałaganu będziemy zapewne jeszcze długo odczuwali, to te zdjęcia przypomną mi za parę lat, jak w tym całym światowym zamieszaniu, rodziła się we mnie miłość… Miłość do tego co piękne, ulotne i magiczne.